Tylko w którą stronę jechać?

Prima aprilis czyli dzień kwietniowego błazeństwa pasował jak ulał do tego, żeby rozpocząć “lepszą zmianę” i przenieść się do innego kraju.
Całą rodzinę, czyli poza mną: żonę – osobę gwarantującą sukces każdej operacji, psa rasy border collie mix i kota rasy siedem kwiatów, spakowaliśmy do świeżo nabytego minivana, wraz z tym co zostało z naszego dobytku, misternie kolekcjonowanego przez ostatnie lata.

Nawet sobie człowiek nie wyobraża jakie bogactwo posiada w domu, dopóki nie musi się przeprowadzić. Na przykład nieodpakowana gąbka do fugowania, a ja nigdy nie kładłem kafelek, czy szlifierka znanej marki, 3 lata po zakupie nawet nie otwarta.
Najważniejsze dla nas rzeczy spakowaliśmy do samochodu lub wysłaliśmy kurierem, a resztę podrzuciliśmy do piwnicy rodziców lub najzwyczajniej w świecie rozdaliśmy znajomym. 

Gdzieś w drodze pomiędzy Patras, a Pireusem.


Tylko w którą stronę jechać?

Hiszpanię zwiedziłem, co prawda tylko od Malagi do zachodniego końca Wybrzeża Słońca, ale odniosłem wrażenie, że dla miejscowych turyści są tylko maszynką do robienia pieniędzy.

Bezosobowy kelner podaje rachunek w momencie odłożenia widelca. Wszędzie gigantyczne wręcz hotele, a mandat za złe parkowanie można dostać nawet o pierwszej nad ranem, co przetestowałem na własnej skórze. Podjąłem cztery próby zapłacenia tego mandatu. Odwiedziłem dwa komisariaty policji i punkt informacji turystycznej. Na koniec dowiedziałem się od policjanta stojącego przy drodze, żeby tego mandatu nie płacić, bo jest źle wypełniony i szkoda mojego czasu. Szkoda, że policja w Polsce nie ma tyle dystansu.

Już w wypożyczalni na lotnisku Pani oznajmiła mi, że mogę wymienić Fiata 500 na Audi A1 za jedyne 25 euro extra na każdy dzień mojego pobytu. Grzecznie odmówiłem, bo byłby to niepotrzebny wydatek, gdyż 500-tka jest fantastyczna i nie ma chyba lepszego auta na wakacje dla dwojga – uwielbiam ten samochód!

Na Gibraltarze, we włoskiej pizzerii jadłem chyba najgorszą pizzę świata. Serio, wiór i kupa soli. Do tego rachunek wynosił 15 funtów, bo Gibraltar jest przecież brytyjski, lub 24 euro jeśli klient woli (albo musi, bo jest na wakacjach w Hiszpanii, w strefie Euro, zrobił skok na półwysep i gdzie tu jest jakiś kantor?). Przelicznik był szalenie niekorzystny.

Wjazd na skałę gibraltarską, aby zobaczyć jedyne w europie żyjące dziko małpy, tam i z powrotem kolejką linową dla 2 osób wyniósł 25 funtów, a jedzie się dosłownie jak windą – 5 minut i po wszystkim.
Ok, widoki były fantastyczne, tylko te małpy przyzwyczajone przez ludzi do darmowego żywienia, domagały się swojego nieco zbyt nachalnie. I chciały nas okraść. Więc Hiszpania odpada.

Włochy wydają mi się być strasznie płaskie i brudne. Oczywiście, są urocze miejsca jak Toskania, pełno jest starych miast i miasteczek skrywających przeróżne, fascynujące historie. Jedzenie pyszne, wino ok, jednak nadal to nie mój klimat, to dalej nie to, co mnie porywa.

W Hiszpanii i Francji krajobraz jest różnorodny, natomiast Włochy, gdy tylko wyjedzie się z gór wyglądają jak centralna Polska, czyli bardzo płasko i nic się nie dzieje.
Z kolei port w Ankonie zasługuje na osobnego posta. Jest to, słowo daję, najdziwniejsze miejsce w jakim byłem.
Sektor który wskazała rezerwacja zamknięty na kłódkę i nikt z obecnej tam obsługi nie mówił ani słowa po angielsku (a mój włoski, jak ostatnio sprawdzałem, nie był najlepszy) – wszyscy tylko siedzieli i pili kawę. Zajęło nam dłuższą chwilę i dużo staropolskiego machania rękami, a potem kilka kilometrów jazdy żeby wszystko ogarnąć tak jak trzeba i dostać się na prom. Nie było łatwo.

Wiadomo, architektura i krajobrazy, zarówno w Hiszpanii, jak i we Włoszech nie mają sobie równych, są wyjątkowe, ale styl życia jednak nie dla mnie. Nie tak, jak Grecja.

Grecja to dla mnie inny świat, to jak stan umysłu. Mówi się tu ciągle: powoli, powoli, ale i tak w końcu wszystko jest zrobione na czas. Nie ma kilkunastopiętrowych piętrowych hoteli i można przy szklance wina siedzieć cały wieczór, przy czym nikt nie robi z tego powodu problemu, nikt nikogo nie pospiesza, nie wygania.

Policji prawie nie widać, zupełnie jakby nie istniała, a jak jest to po to, aby służyć pomocą. Pyszne jedzenie, mili ludzie i co ciekawe uznają Polaków za bohaterów (serio, serio!), chyba jako jedyni na świecie. Od razu ich polubiłem.

Ich ojczysty język jest na tyle trudny, że dużo ludzi mówi po angielsku. Pozwala to Grekom łatwiej komunikować się ze światem i napływającymi ze wszystkich stron turystami, co ułatwia sprawę dla “nie greckomówiących”.

Żeby tego było mało, wszyscy Kreteńczycy, których tu poznałem uznają wyższość polskiej wódki na rosyjską. To musi być znak i przeznaczenie. Wybór naszej destynacji był zatem oczywisty.  Mamy nowy dom, jedziemy do Grecji.

Życie na Krecie
Prom, gdzieś między Ankoną a Patras.

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *